Epos drapieżnika
Tak jakby nic się nie stało. Sufit boksu świecił jasno, a na ekranie usypiająco wirowałagalaktyka. Lilowa, nieszkodliwa. Te same gwiazdozbiory powoli płynęłypo okręgu. Wyła odległa syrena.
- Czy mamuty to smoki? – Zamruczałaznowu Glayla.
- Słucham? – Ocknąłem sięi oderwałem wzrok od gwiezdnego kruszywa.
- Gigantyczne wymarłe gady. Czytałemepos.
- Czytałam epos – poprawiłem. –Jesteś istotą rodzaju żeńskiego. Wyrażaj siępoprawnie!
- Nie krzycz – odparła Glayla. –Wszystko będzie dobrze.
Poczułem wstyd.Glayla doskonale znała rosyjski. Gdy mechanik przyniósłją na statek w plecionym koszyku, mruczała tylko „słońce”i „dzień dobry”. Siebie nazywała w trzeciejosobie – puszysty. Porozumiewała się gestami,śmiesznie machając grubiutkimi łapkami. Rosyjskiegonauczyła się pierwszego dnia lotu. Siedziała wkajucie, nie wychodziła nawet na posiłki. Ja i mechaniknosiliśmy jej jedzenie w miseczce. Ci obcy są piekielniezdolni. Teraz Glayla zwinęła się w kłębek nachłodnym plastiku stołu medycznego i patrzyła na mniewielki oczami. Mysz wielkości spaniela. Kot o ubarwieniu szopa.Ogromne oczy. Kasztanowa źrenica, bez białka. Że teżjej nie zimno? Ja marzłem w nawet kombinezonie telaksowym. Notak, ale ona ma futro. Najcieplejsze futro na świecie.
- Wygodniej mi mówić o sobie wrodzaju męskim – zamruczała Glayla. – Przecieżczłowiek jest rodzaju męskiego. Rozum też. A więcwszystko, co robi rozum, powinno być rodzaju męskiego.Jestem Glayla z rodu Jut, z planety Juta. Studiowałem wasz epos.Macie niewielki epos, kilka tysięcy lat. Można sięnauczyć w ciągu doby.
Glayla w zadumie położyła mordkęna łapkach. Odwróciłem się. Na ekranie powolipłynęły gwiazdy. Wstrętne, zimne. Miałemochotę zamknąć oczy, ale wtedy przestrzeńwypełniłaby syrena, bezlitosna jak ból zęba.
- Ile masz lat? – Zapytałem cicho,po prostu po to, żeby zakłócić nużącewycie syreny.
- W przekładzie na waszą rachubę...- Glayla zastanowiła się, puszysty ogon kręciłsię wokół stołu. – Chronologicznie mamsześć ziemskich lat. A społecznie okołosiedemnastu.
- Jesteś niepełnoletnia?
- Jestem całkiem mały. Ale gdybymwrócił z Ziemi, nauczywszy się języka i eposu,mógłbym stać się pełnoletni.
Glayla zwinęła aksamitne uszy, jakdwa parasole. Ukryły się w fałdach szarego futra. Topowinno oznaczać jakąś emocję. Zwinęłauszy. Rozpacz? Smutek? Czy po prostu jej mózg zmęczyłsię syreną? Czy może być coś głupszegood syreny, która próbuje powiadomić o czymś,o czym od doby wiadomo bez niej?
- Nie odpowiedziałeś – Glaylaznowu rozwinęła uszy. – Smoki to mamuty?
- Nie. Mamuty to były takie słonie –wyjaśniłem. – Ogromne kosmate zwierzęta.Starożytni ludzie wybili je.
- Dlaczego? – Glayla patrzyłaogromnymi oczami.
- Byli głupcami – odwróciłemwzrok. – Chcieli jeść.
- Zapomniałem, że jesteściemięsożerni – Glayla zaczęła przyglądaćsię stojącemu w rogu autoklawowi.
- Smoki to stworzenia mityczne, przypominającegigantyczne gady – ciągnąłem. – Byłyrównież prawdziwe gigantyczne gady, ale wymarły namilion lat przed pojawieniem się człowieka. Nikt nie wie,dlaczego. A smoków tak naprawdę nigdy nie było.
Nagle przyłapałem się na tym, zerozmawiam z nią jak z dzieckiem. A przecież to nie jestdziecko...
- Skomplikowana sprawa – stwierdziłaGlajla.
A może jednak dziecko… W końcunie jestem ksenopsychologiem. Jestem pokładowym medykiemzwykłego ludzkiego statku. Ogon znowu kiwał się wpowietrzu. Ogromny, biały, z czarnymi paskami.
- Słuchaj – przełknąłemślinę. – A co, jeśli ta cholerna syrena…To znaczy, że wiele systemów awaryjnych jest w porządku!Może niepotrzebnie się denerwujemy, sygnał katastrofyjuż dawno...
Glayla zeskoczyła ze stołu –miękko, na cztery łapy, i w następnej chwili siedziałaobok mojego fotela.
- Nie trzeba. Przecież postanowiliśmy,że nie będziemy o tym rozmawiać. Będziemyopowiadać sobie bajki o smokach, tak?
Jednak dziecko...
- Ale jeśli nie znajdą nas w ciągudwunastu godzin...
- Nie – Glajla położyłaciepłą łapkę na moim kolanie. – Jeślirozmowa nie może nic zmienić, po co rozmowa?
- Po nic – zgodziłem się ipogładziłem jej grzbiet.
Zdumiewająco jedwabista. Ziemskiezwierzęta nie mają takiej sierści. Przyjemnie jestsiedzieć obok niej. Po prostu siedzieć i patrzeć, jaklilowa galaktyka zatacza koło za kołem.
- Jeszcze trzy miliony lat temu – zaczęłaGlajla, - u nas też wszędzie żyły smoki.Atakowały, ale przodkowie budowli zagradzenia. Jest takie słowo– zagradzenia? Potem Juty się rozmnożyły, iteraz jaszczury mieszkają tylko w skansenach. Nie sąrozumne, ale w eposie często rozmawiają.
- Słyszałem, ze wasza rasa jeststarożytna – przypomniałem sobie.
- Pierwszy epos ma ponad dwa miliony lat –zamruczała Glayla.
- Mogliście być pierwszymi wgalaktyce.
- Jesteśmy pierwsi.
- Mam na myśli – pierwszymizdobywcami kosmosu. Jesteście przecież mądrzy.
Glayla odwróciła do mnie mordkę,i popatrzyła z dołu do góry. Kasztanowe oczy.Malutki czarny nosek. Eleganckie wąsy. I ogromne aksamitne uszy.
- Ty też jesteś mądry. –Powiedziała Glajla. – Opowiem ci jeden nasz stary epos, iwszystko zrozumiesz.
- Bajkę? – Wstałem z fotela iusiadłem obok niej na podłodze.
- Tak, bajkę. Mamy podobne bajki dowaszych – powiedziała Glajla. – O smokach,księżniczkach i rycerzach.
- Nasze rasy w ogóle są podobne –skinąłem głową. – Białkowe organizmyoddychające tlenem, nawet komórki są niemalidentyczne. Istnieje hipoteza, że jesteśmy jedną formążycia, przyniesioną na nasze planety z kosmosu. No imetabolizm. Przecież poprosiłaś o krople od bólugłowy, i poszliśmy do boksu medycznego, gdy...
- Tutaj się zatrzymaj – Glajlapostukała łapką w moje kolano. – Posłuchaj,opowiem ci bajkę. Postaram się przetłumaczyćdosłownie. Tą bajkę można opowiadać półdnia, ale streszczę sam wątek. Dawno temu, w wiosce Nmieszkała księżniczka...
- W takim razie w zamku. Księżniczkinie mieszkają w wioskach. Księżniczka to córkaze znamienitego rodu. A może u was nie ma różnicy?
- Bywa, oczywiście. W tym rzecz.Księżniczka była bardzo piękna. Miała białykosmaty brzuszek, bardzo puszysty grzbiet i najdłuższy ogonw okolicy. Miała aksamitne uszy i piękne oczy. Byłabardzo mądra. Już w młodym wieku znała wieleeposów. Narzeczeni z wioski bardzo ją lubili. Przyjemniebyło się nią parzyć.
- Nie można tak mówić wbajkach. Parzenie – to tabu. No, w sensie...
- Znam tabu, nauczyłem się waszegoeposu oceanicznego. Dobrze, ocenzuruję. Pewnego letniego dniawyszła z zagradzenia w stare choinki.
- Las?
- Tak, gęsty, sosnowy las. Z bezpiecznegozagradzenia. Nagle z choinek wyskoczył smok, pochwyciłksiężniczkę, uniósł się w powietrze izaniósł ją do górskiego gniazda. Mieszkańcywioski zdecydowali, ze ona zginęła. Ale najmniej ładnynarzeczony wyruszył na poszukiwanie. Szedł bez odpoczynkuwiele dni i nocy. Trawa, drzewa, strumienie i ptaki karmiły go,ogrzewały i wskazywały drogę. W końcu wszedłna górę i nocą dotarł do gniazda smoka. Smokspał, a księżniczka była zamknięta wkamiennej ciemnicy. Ale on znalazł szczelinę, zawołałksiężniczkę, i ona go usłyszała. Byłobok i oni rozmawiali o wszystkim na świecie – całąnoc aż do rana.
Glayla zamilkła i popatrzyła na mnie.
- Mów dalej,słucham cię uważnie.
- Koniec.
- Co? Koniec bajki?
- Tak.
- Więc na czym polega jej sens?
- Księżniczka już się niebała.
- Nie zwyciężył smoka, nieotworzył więzienia?
- W naszych bajkach nie to jest najważniejsze.Może zwyciężył. Może nie. Może nie mógłotworzyć ciemnicy. Może smok rano zjadł ich oboje.Albo smok zjadł księżniczkę, a on sięschował. Za to księżniczka wiedziała, ze obokjest przyjaciel. Nie bała się już. On przyszedł,żeby być razem z nią. Przecież to jestnajważniejsze – być ze sobą do samego końca.
- Idiotyzm – zawyrokowałem, wstałemz podłogi i usiadłem w fotelu.
- Oczywiście, bajka jest bardzo stara –przyznała Glajla. – Ale dlaczego idiotyzm?
- Z zasady w bajkach powinno zwyciężyćdobro.
- Pamiętasz, ze Juty nie sądrapieżnikami? – Odwróciła mordkę. –Skąd w naszym eposie miałaby się wziąć ideazwycięstwa?
- A więc idea klęski? Ładnemacie bajki.
- W naszej kulturze nie ma idei klęski.Opiewanie ofiarnictwa to również epos drapieżnika. Unas jest idea pomocy.
- Idea bierności!
- Nie.
- Pięknie! Glayla, wiesz, że twojefutro uznawane jest za najcenniejsze w galaktyce?
- Tak.
- A wiesz, ze jeszcze pięć lat temukłusownicy lądowali na Jucie, i strzelali do twoichrodaków? I Ziemianie, i bandyci z innych planet potajemniewyruszali na polowanie? To jest normalne?
- Nie jest normalne. Było jedyniepiętnaście przypadków, późniejustawiliśmy system pułapek, teraz tego nie ma, kłusownicysą deportowani, zanim postawią stopę na naszejplanecie.
- Czy to normalne, ze zabójcy nie sąkarani?
- Martwe skórki nie staną siężywymi Jutami. Jaki jest sens kary?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, itylko ze złością klepnąłem rękami wporęcze fotela.
- Spróbuję wyjaśnić. –Powiedziała Glayla. – Wyobraź sobie, że lawina wgórach zasypała alpinistów. Przecież niebędziecie się mścić na lawinie?
- Idiotyzm – powiedziałem. –Pasywna postawa wobec zła.
- Dlaczego? W naszym eposie jest wiele bajek, wktórych Juty przeszkadzają smokowi zabić swoichprzyjaciół. Po prostu nie są bohaterami, leczwspółdziałają w rozsądny sposób.Bohater-samotnik zdarza się tylko w eposie drapieżnika.
- Dlaczego?
- Dlatego, ze bohater to nie ten, któryjest silniejszy od wrogów. Bohater to ten, który jestsilniejszy od swoich. On nie może mieć równych wtym, co robi, więc bohaterowie drapieżników działająw pojedynkę. W naszych bajkach zazwyczaj nie ma bohaterówani wrogów, ale chciałem opowiedzieć ci właśnietą bajkę, żebyś porównał z swoimeposem.
- Jasne – prychnąłem. –Pokazać, jakie nasze bajki są brzydkie, a wasze ładne?
- Zdumiewając –zamruczała Glajla, potarła aksamitnym uszkiem o mojekolano, odwróciła się i popatrzyła mi w oczy. –Każdą rozmowę przemieniasz w walkę. Naprawdęmyślisz, ze chcę obrazić twój epos i wychwalaćswój?
- Wybacz – zmieszałem się.
- Wybacz – powtórzyłazamyślona Glajla. – Gdy uczyłem się waszegojęzyka, to słowo było dla mnie najtrudniejsze. Wnaszym takiego słowa nie ma.
- A jakimi słowami prosicie o wybaczenie?
- Nie prosimy o wybaczenie. U nas jest słowosciuitc – błąd, pomyłka. Można powiedziećrozmówcy – moje słowa były sciuitc. Ale nie mapo co demonstrować braku agresji i prosić, by nie karano zaczyn, rozumiesz?
- Czyli możecie być wobec siebiechamscy, ale nawet wam do głowy nie przyjdzie, żebyprzeprosić?!
- Nie umiemy byćchamscy – Glayla przeciągnęła się. –Jeśli słowa okazały się nieprzyjemne, to nie jestagresja. Możliwe, że to sciuitc. A może nieprzyjemnaprawda. Rozumiesz? U nas nie ma słów równość,pokora, zemsta, kara, dobro. U nas nikt nie dąży do tego,by zająć lepsze miejsce niż pozostali. U nas w ogólenikt nie dąży. Rozumiesz? A u was jest inaczej. Wojny,olimpiady, konkurencja ekonomiczna, kariera, spory naukowe. Silny isłaby, krzywda i przeprosiny, zbrodnia i kara, podporządkowaniei kierowanie, zdrada i zemsta. Macie śmieszny obyczaj witaniasię – dotknięcie otwartą dłonią –żeby pokazać, że nie ma w niej broni. Albo zwyczajstukania się szklankami, żeby napoje przelały sięprzez brzegi i było widać, ze nie ma w nich trucizny. Maciepieniądze. Macie przestępczość i walczycie z nią.A przecież nie tylko na Ziemi tak jest, to psychologia dowolnejcywilizacji drapieżników. To bardzo ciekawe, prawda? Mniebardzo interesuje wasza kultura, a ciebie interesuje nasza, prawda?
- Interesuje. Ale nie rozumiem jej.
- I ja was nie rozumiem – Glaylaprzeciągnęła się. – Nie macie kary śmierci…
- Co w tym niezrozumiałego? –Popatrzyłem podejrzliwie na Glaylę.
- Studiowałem różne eposy.Byłem na Vougli. Tam niedawno zniesiono zjadanie samca podczasparzenia się…
- Co?! – Oburzyłem się. –Byłaś na Vougli? U dzikich pająków?
- Nie są dzikie, sąrozumne. Ich instynkty skrępowane są normami społecznymi,dla podróżników nie są niebezpieczni –Glayla liznęła prawą łapkę. –Studiowałem ich epos, tam też są smoki. Chcesz,opowiem ci o Tratanian? To najważniejszy epos najbogatszegopanującego rodu. Epos pierwszych narodzin.
- Opowiadaj… - znowu zsunąłemsię na podłogę, oparłem o Glaylę.
- Na zaraniu dziejówrycerzyca Tratanian wyruszyła w bój ze smokiem.Opancerzony smok był tak potężny, ze zasłaniałpół nieba na siedem dni drogi.
- Porwał księżniczkę? –Zapytałem na wszelki wypadek.
- Po co? Pająki Vougli sądrapieżnikami-samotnikami, handel czynami nie leży w ichobyczajach.
- Że co?
- Handel czynami. Gdy pomaga się za pomoci mści za agresję. Dlatego atak na wroga nie wymagaprzyczyny. Rozumiesz?
- Chyba tak…
- Rycerzyca Tratanian szła wiele dni i najej drodze stanęła góra. „Zejdź mi zdrogi!” – Ryknęła Tratanian i ukąsiłagórę. Ale góra nie drgnęła. Tratanianwpadła w niesłychany gniew. Uderzeniami swoich potężnychhelicer rozrzuciła górę i na jej miejscu pojawiłsię dół. Tratanian wypróżniła siędo dołu i poszła dalej.
- Idiotyzm – skomentowałem.
- Dlaczego idiotyzm? – zareagowałażywo Glayla. – Po prostu przesada. Oczywiście, żepająk nie może rozrzucić góry, one sąmniejsze ode mnie.
- A po co w ogóle rozrzucać górę?
- Nie rozumiesz? Góra stanęłana jej drodze. Góra jest wrogiem. Wroga trzeba zwyciężyć,zniszczyć, poniżyć. Wyobraź sobie, że górajest żywym potworem, wtedy zachowanie Tratanian będzielogiczne z punktu widzenia człowieka.
- Człowiek nie walczy z nieożywionąprzyrodą – powiedziałem.
- Człowiek nie jest tak wyraźniewyrażonym drapieżnikiem – sprzeciwiła sięGlayla. – Ale w waszym eposie też zdarza się walka znieożywioną przyrodą.
- Poproszę przykład – obraziłemsię.
- Przykład… - Glayla podniosłapuszystą łapkę i po kociemu podrapała się wucho. – Człowiek powiedział Dnieprowi, - przegrodzęcię ścianą…
- Skąd to jest? – Zapytałemczujnie.
- Nie, to nie to –zamruczała Glayla. – O, mam dobry przykład. Burzarozgromiła flotę Kserksesa, i on postanowił ukaraćmorze. Rozkazał wychłostać morze batami. Eposstarożytnej Grecji.
- Nie znam, niestety – powiedziałem.– Pewnie całkiem starożytny epos? Ale jeśli tak,to też kompletna bzdura!
- Oto stosunkowo młodyepos – Jezus Chrystus, widząc przy drodze drzewo figowe,podszedł do niego, nie znalazł na nim nic próczliści, i rzekł: „Nie będziesz nigdy więcejrodzić owoców”. I drzewo uschło w tym samymmomencie.
- Absolutnie niewłaściwy przykład!– Oburzyłem się. – To po prostu rolnictwo.Selekcja.
- Opowiem dalej bajkę, dobrze? Tratanianwyruszyła w dalszą drogę, ale drogę zagrodziłojej pole floi. Floja to taka trująca kolczasta roślina zgrubymi łodygami, rośnie zwartą ścianą.Wyobrażasz sobie? Tratanian krzyknęła – „Rozstąpsię, flojo!” Ale floja tylko zaszeleściła liśćmii bardziej się zwarła. Tratanian wpadła w niesłychanygniew. Zaczęła przegryzać łodygi jedną podrugiej i gwałcić je.
- Co takiego? – Zdumiałem się.
- Zmuszanie do stosunków płciowych.W eposie drapieżników często wykorzystywane jakoforma agresji i zwycięstwa. Na przykład, u ludzi, gdy…
- Jak można gwałcić trującerośliny?
- Ja też niezbyt to sobie wyobrażam –zastanowiła się Glayla. – Ale tak mówi epos,może w sensie przenośnym. Gdy z polem już było powszystkim, Tratanian poszła dalej. Drogę zagrodziłojej jezioro.
- Dalej już się domyślam –powiedziałem. – Krzyknęła do jeziora: „Odsuńsię na bok!”, ale jezioro nie posłuchało, więcona wpadła w niesłychany gniew, wypiła jezioro,narobiła do dołu i pewnie jeszcze jakoś tam zgwałciła…
- Nie – powiedziała Glayla. –W eposie pająków woda nigdy nie jest wrogiem. Myzazwyczaj tłumaczymy to w ten sposób, że na Vougliwody jest mało i ona jest cenna. Ale sądzę, żewszystko dlatego, że woda nie ma kształtu. Trudno towyjaśnić. Dla pająków postać wroga jestnajważniejsza. Tratanian zobaczyła na brzegu pasącegosię kolankowatego mięczaka. Wskoczyła mu na grzbiet ikazała się przewieźć na drugi brzeg. Drżącze strachu, mięczak przewiózł ją. Tratanianrozpruła ma brzuch, zjadła serce i ruszyła dalej.
- Oto wdzięczność… -prychnąłem.
- Właściwa jedynie kulturom stadnychdrapieżników – skinęła łebkiemGlayla. – Pająki nie handlują czynami.
- Chwileczkę, czy u was też nie mawdzięczności?
- U nas też nie ma. Czy czyn pomocy wymagaprzyczyny? Było mi bardzo trudno to zrozumieć. Tobie teżpewnie trudno?
- Gdzie tam…
- Poza tym, mięczak to zdobycz, niemądrzebyłoby zostawiać jedzenie. Wyobraź sobie, ze puszkakonserw pomogła ci wbić detal w gniazdo łączące.A potem jednak ją zjesz, zamiast wypuścić w przestrzeńkosmiczną.
- Puszka nie jest żywa!
- To już omawialiśmy. Drapieżnikinie zawsze robią różnicę pomiędzy żywymi nieżywym wrogiem. Tratanian wyruszyła dalej i wyszłaprzy legowisku opancerzonego smoka. Smok był potworny. Opuszczamszczegóły. Zaczęła się bitwa. Teżopuszczam, to najdłuższa i najbardziej szczegółowaczęść eposu. W końcu gigantyczny smok zostałpokonany. Tratanian zgwałciła go, następnie rozerwałana części i zjadła. Wkrótce potem złożyłajego jaja.
- Jaja, które miała ze smokiem?!
- Przecież ludzie w niektórycheposach też wiodą swój ród od zwierząt…Oczywiście, z punktu widzenia genetyki…
- Do diabła z genetyką! Będziemiała dzieci z wrogiem?!
- Całkiem rozsądne zachowaniedrapieżników-samotników – silny wróg,silny kod genetyczny. Tu jest inna niejasność –wychodzi na to, ze smok był samcem? Ale samcem nie mógłbyć, pająki nie uważają za czyn bohaterskizwycięstwa nad słabą płcią. Gdy prosisz, bywyjaśniono ci to miejsce w eposie, pająki wpadają wagresję… - Glayla w zadumie polizała prawąłapkę. – A więc, Tratanian złożyłajaja, i urodziło się jej pięćset jedenaściecórek. W oryginale – siedemset siedemdziesiątsiedem, mają ósemkowy system wyliczenia. Wtedy Tratanianprzewróciła się na grzbiet, rozdarła swojeciało na pięćset jedenaście części iumarła. A córki rozpełzły się po świecie,i dały początek potężnemu rodowi Tratanian.Koniec bajki.
- Robi wrażenie – powiedziałem.– Tylko po co się rozdzierać?
- Śmierć w ofierze – wyjaśniłaGlayla. – Nieuchronnie pojawia się w eposie wszystkichrozwiniętych drapieżników. Jako druga strona medalu.Strona pierwsza – agresja zewnętrzna, rozprawienie sięz wrogiem. Zwycięstwo fizyczne czy też, bardziej złożone,społeczne – zemsta, demaskacja, hańba. A druga stronato agresja ukierunkowana do wewnątrz. Śmierć ofiarna –zwycięstwo nad sobą, nad życiem i śmiercią.
- To znaczy? – Nie zrozumiałem.
- Epos, sławiący piękno śmierci.Gdy drapieżnik zabija wrogów, umierając sam. Wybuchajego broń, zrzuca transport w przepaść, wprowadza obcąarmię do wąwozu i zaciera ślady. W bardziejrozwiniętym wariancie, drapieżnik przyjmuje śmierćmęczeńską w imię swojej idei. Na przykład, uludzi, w stosunkowo nowym eposie…
- Zamknij się wreszcie! – Ryknąłemi stuknąłem pięścią w podłogę tak,ze brzęknęły zatrzaski autoklawu.
Glayla zamilkła, w zadumie podrapałasię w uszko. Zapadła cisza i w ciszę znowu wypłynęłasmętna syrena.
- Wybacz – powiedziałem. –Walenie pięścią w podłogę jest sciuitc.
- A więc, - odezwała się Glayla.– Mówiliśmy o Tratanian. Założycielkarodu nie powinna mieć na świecie równych sobie.Dlatego nie może przyjąć śmierci z rąkwrogów, nie może umrzeć ze starości, ani odchorób, prawda? Może przyjąć męczeńskąśmierć tylko do siebie samej – w imię idei rodu.Córki pożerają jej ciało i krew, i rozchodząsię po całym świecie. Epos pająków jestbardzo logiczny.
Po chwili milczenia mimo wszystko zapytałem:
- Glayla, jak sądzisz, czy epos ludzibardziej przypomina epos pająków czy Jut?
- Trudno to porównywać –odpowiedziała Glayla po zastanowieniu. – Gdzieś pośrodku, ale oddzielnie. Jesteście w normie agresywnymi,umiarkowanie stadnymi drapieżnikami, i wszystkie wasze stosunkiopierają się na handlu. Klasyczny epos Ziemian to łańcuchhandlu czynami. Smok porywa księżniczkę, arycerz-samotnik wyrusza, by go za to ukarać. Po drodze mścisię napotkanych postaciach za agresję i kupuje sobie pomoc.„Nie strzelaj do mnie, Iwanuszka, jeszcze ci się przydam”.W końcu walczy ze smokiem, który jest od niegosilniejszy. Pokonuje go. Uwalnia księżniczkę, któraw nagrodę staje się jego partnerką. Rozwiązanieswojego seksualnego problemu jest ważnym bodźcem wieluheroicznych czynów na Ziemi. A potem rycerz wraca do plemieniai staje się królem, dlatego, ze kupił sobie prawowładzy, ponieważ udowodnił ze jest silniejszy odwszystkich swoich.
Zerwałem się z fotela, podszedłemdo autoklawu, oparłem się o niego i odwróciłem.
- Posłuchaj no, mała Juto, a niewydaje ci się…
- Nie obrażaj się – przerwałami Glayla. – Masz wspaniałą, rozumną rasę,wasza kultura rozwija się szybko, i z czasem wyzbędzieciesię instynktów drapieżników. Zacznij odsiebie. Przestań się obrażać. Przestańkonkurować. Przestań zwyciężać i handlować.
- Stop! – Krzyknąłem. –Stop!! Dosyć!!! Nie chcę więcej słyszeć oeposie! Chcę jeszcze raz omówić naszą sytuację.
- Jak chcesz…
Glayla westchnęła, wskoczyła nastół, i położyła się, wtulającmordkę w łapki. Wydawała się jeszcze bardziejpuszysta niż przedtem, i zrozumiałem, ze też jejzimno. Podszedłem do ekranu. Gardło ścisnąłskurcz, w oczach zakłuło, i na dolnych powiekach pojawiłasię woda. Gwiazdy zmętniały i zalśniłypromienistymi plamami. Wyła syrena. Długo tak stałem,tyłem do Glayli i udawałem, ze w zadumie przyglądamsię galaktyce. Ale oczy nie wysychały. Wtedy przysunąłemfotel do ekranu, podniosłem z podłogi płytkę,zrzuciłem obraz przestrzeni, zażądałem mapyrezerw. Na ekranie pojawił się schemat statku. Któryto już raz ciągu ostatniej godziny go oglądałem?Pospieszny pasażerski dla średnich przelotów zzewnętrznym reaktorem. Spłaszczona kula pokładumieszkalnego, od niego ciągnie się stuczterdziestometrowycienki maszt, wewnątrz niego – korytarz transportowy. Wtym miejscu, gdzie zaczyna się lej reaktora, jest niewielkipierścień – odległe pomieszczenia pomocnicze.Ale nie spieszyłem się i nie przechodziłem tam,najpierw dałem zbliżenie samego pokładu. Osiempokładów. Trzy ładownie, trzy pokładypasażerskie, miejscówki, klasa ekonomiczna, i klasa VIP,z uniwersalnymi kajutami dla wszelkich form życia. Wyżej,sala obiadowa i jednocześnie bar. Ostatni pokład –garaże serworobotów, kajuty załogi, i mostekpilotów. Wszystko był narysowane szarą liniąprzerywaną. Nic już nie istniało. Dotknąłempalcami płytki i przesunąłem obraz. Zacząłsię maszt. Dałem powiększenie i przesunąłemobraz wzdłuż niego. Mniej więcej na środku liniaprzerywana w końcu została zastąpione różnokolorowymifarbami, i dałem maksymalne powiększenie. Obraz byłschematyczny, pewnie fotografował mikrorobot z szalupy. Pusta wśrodku rura masztu była jakby rozszarpana od środka –na zewnątrz sterczały strzępy poszycia, niczym płatkidziwnego kwiatka.
- Wydaje mi się, - odezwała sięz tyłu Glayla, - że to było w dolnej ładowni. Cotam wieźliście?
- Mnie się pytasz? – Prychnąłem.– Felczera? Skąd ja mam wiedzieć?
- Myślisz, ze to jednak terroryści?
- Nic już nie myślę! –wrzasnąłem. – Może to twoje pająki zVougli! Może zamach na któregoś z pasażerów!Może jakiś pasażer idiota oddał na bagażkondensator przemysłowy, a jakiś idiota celnik przepuścił!A idiota robot rozpakował i wyłączył obwód!Co za różnica?
Trzasnąłem ręką w płytkęi wyprowadziłem na ekran schemat obecności. Tak jakpoprzednio, migały tylko dwa ogniki. W otaczającej nasprzestrzeni nie było żywych istot, sygnał dawałtylko mój komunikator na nadgarstku i klips na uchu Glayli.
- Szalony puls – powiedziała Glaylai zeskoczyła ze stołu. – Po prostu połóżsię i poleż chwilę.
Cholera, jednak zdążyła odczytaćcyfry. Zrzuciłem schemat obecności, i przeszedłem siępo korytarzu technicznym, do zgrubienia przed lejem. Pomieszczeniapomocnicze. Magazyn żelastwa do reaktora. I oto ona, szalupaawaryjna. I obok niej, naprzeciwko, boks medyczny. Dlatego, zeurzędnicy ze służby zdrowia, którzy sami latalinajwyżej na planety-kurorty, panicznie boją sięniewiadomej zarazy kosmicznej, i każą umieszczać boksymedyczne w strefie kwarantannowej przy samym reaktorze, i jeszczehermetyzować według najwyższej kategorii! Jakbypotencjalny chory nie zdążył zarazić wszystkichjeszcze w mesie! Jakby istniały infekcje, z którymi nieporadzi sobie aktywne białko z każdej standardowejapteczki! Za to teraz pokład mieszkalny wiruje w postaci pyłuw przestrzeni kosmicznej. I siedem osób załogi. I dwustuośmiu pasażerów. Ziemianie, Adończycy, chybanawet Juty. A wokół jest próżnia, i w ogryzkukorytarza transportowego też jest próżnia. A myjesteśmy zamknięci w boksie. Ja i to zwierzątko, którepoprosiło, żeby pozwolono mu polecieć na Ziemię zzałogą. I wszystko co mamy to zapas tlenu na dziesięćgodzin. I zimno. I łączność z komputerem szalupy.Bardzo dobrej, szybkiej szalupy, do której nie można siędostać, bo za drzwiami jest próżnia. I znikającanadzieja, ze nadejdzie pomoc. Skąd miałaby nadejść?Głuchy kosmos. I lekarstwa. I uniwersalny autoklaw. I jeszczecoś, o czym ona nie wie. Ale o tym nie wolno myśleć,bo on jest jeden, a nas dwoje.
- Posłuchaj – powiedziałGlayla, - a gdyby mnie uśpić?
- Co?! – podskoczyłem zaskoczony.
- Gdyby uśpić puszystego, tlenuwystarczy ci na długo – pasiasty ogon w zadumie pełzałpo podłodze.
- Przestań!! – Ryknąłem.
- Po prostu opowiedz – jakbyś mnieuśpił? Przecież zdarzało się, żeusypiałeś puszyste zwierzątka?
- Zdarzało – wydusiłem. –Nie starczyło miejsc w szpitalu, i trzech studentów znaszego roku miało praktykę w klinice weterynaryjnej.
- Opowiedz, czym się usypia zwierzęta?– W głosie Glayli było żywotne zainteresowanie,wewnątrz ogromnych oczu błyszczały iskierki.
- Jak się usypia? Chcesz wiedzieć? –Wsunąłem zmarznięte ręce do kieszeni kombinezonu,i przeszedłem się po boksie. – Poczekałbym, ażzaśniesz. Podsunąłbym ci pod nos watę z eterem.Następnie wstrzyknąłbym narkozę. A potem wziąłstrzykawkę z grubą igłą i wypełniłamoniakiem. Następnie przebiłbym klatkę piersiowąpomiędzy żebrami, i wprowadził amoniak w płuca.Natychmiastowa nekroza tkanek. Szybka i bezbolesna śmierć.Tak usypiano psy i koty na początku dwudziestego pierwszegowieku.
Glayla patrzyła okrągłymioczami, lekko przechylając głową. Uszy niczymaksamitne liście łopianu wisiały w zadumie i smutku.
- Skórka nie zniszczy się od igły?– Zapytała. – Wypchasz ładnie?
Nie odpowiedziałem.
- Obiecaj – powiedział Glayla, - żemnie nie zostawisz, ładnie wypchasz. Mam bardzo cenne futro.
- Obiecuję. – Burknąłem.
- Na pewno?
- Na pewno.
Glayla zamilkła, w zadumie sunącogonem po podłodze. Obserwowałem ją uważnie, apotem zachichotałem.
- I ta istota opowiadała mi, że jajestem drapieżnikiem a w waszej kulturze nie ma ani bohaterskichczynów, ani śmierci w ofierze?
- Nie nauczyłem się jednak językarosyjskiego – powiedziała powoli Glayla, ogon w zadumieprzejechał po podłodze i zamarł. – Niewiedziałem, ze słowo „uśpić” ma dwaznaczenia.
Z całej siły zagryzłem wargi,zasłoniłem twarz dłońmi i opadłem na fotel.Trzęsło mną. Czułem, ze Glayla usiadła oboki oparła się o mnie, czułem jej ciepło ona cośmówiła, uspokajała mnie. W końcu poczułem,ze siły mnie opuszczają i nadchodzi ciężki sen.Ze wszystkich stron napływały wizje.
Zsunąłem się z fotela, ipołożyłem na podłodze. Glayla zwinęłasię obok.
- Nie zostawisz puszystego? – Zamruczałasennie.
- Oczywiście, ze nie. – Odparłem.
…Obudził mnie chłód.Wstałem, popatrzyłem na śpiąca Glaylę.Otworzyłem sejf z lekarstwami, wyjąłem watę ieter. Namoczyłem watę i położyłem obok jejnozdrzy. Ona głośno westchnęła, i przestraszyłemsię, że się obudzi. Ale nie obudziła się.Narkozy szukałem długo, ale amoniak znalazłem szybko.Igła weszła w płuca nie od razu – panicznietrzęsły mi się ręce, igła natrafiała nażebra. Następnie otworzyłem szafkę ściennąi wyjąłem skafander ochrony epidemiologicznej.Pełnowartościowy hermetyczny skafander kosmiczny, z zapasemtlenu na kilka godzin. Nie chroni wprawdzie przed radiacją, zato ma wzmacniacze ruchów. Kto wie, gdyby nie wzmacniacze, możemoglibyśmy zmieścić się w nim we dwójkę?Odłączyłem translację zewnętrznych dźwięków.Syrena ucichła, ale cisza była straszniejsza. Znalazłemplastikową torebkę, i włożyłem do niej ciałoGlayli. Podniosłem z podłogi płytkę i prowadziłemkomendę. Ciężkie drzwi boksu odsunęły się.Poryw wiatru zakołysał mną i rzucił do przodu,wpadłem na próg, ale torby nie wypuściłem.Dotarłem do szalupy i wszedłem do środka. Gdyciśnienie się wyrównało, zdjąłemskafander i położyłem ręce na pulpicie…
Wypchane zwierzątko postawiłem wswoim domu pod Jarosławiem. Glayla siedziała na tylnichłapkach i wydawałaby się całkiem żywa, gdybynie szklane oczy, w których już nie biegałyiskierki. Tydzień wytrzymałem, potem wystawiłemzwierzątko na strych. Gdy zajrzałem tam kilku lat później,zobaczyłem, że futerko kompletnie zniszczyły myszy.
* * *
- Nie zostawisz puszystego? – Zamruczałasennie.
- Oczywiście, że nie –odparłem.
Obudził mnie chłód. Długopróbowałem dojść do siebie po koszmarnym śnie.Wstałem, popatrzyłem na śpiącą Glaylę ipotrząsnąłem nią. Sennie zamrugała oczami.
- Glayla, mamy skafander, ale tylko jeden.Spróbujesz wejść w niego i dotrzesz do szalupy.
- Gdzie? – spytała Glayla ipokręciła głową.
- W szafie. Nieważne. Jest jeden.
- A ty? – Zapytała Glayla.
- Ja nie. I nie kłóć sięze mną! To już postanowione.
- Heroizm i poświęcenie –zamruczała Glayla i przekręciła się na drugi bok.– Daj spokój tym głupstwom. Śpijmy. Niezostawisz puszystego?
- Oczywiście, że nie –odpowiedziałem.
Usiadłem w fotelu, włączyłempodgląd zewnętrzny i zacząłem patrzeć, jaklilowa galaktyka zatacza nieskończone kręgi. Gdy Glaylazasnęła, podszedłem do szafy, wyjąłem watę,eter i strzykawki. Zrobiłem wszystko, co trzeba. Podszedłemdo autoklawu, otworzyłem ciężkie drzwi i włożyłemdo środka malutkie stygnące ciałko. W dotyku, przezfutro, wydawała się taka drobna. Zamknąłemdrzwiczki, i ustawiłem na pulpicie tryb kremacji. Gdy wautoklawie zgasł purpurowy ogień, odpiąłemzatrzaski i otworzyłem drzwiczki, żeby proch rozsypaćkosmosie. Hermetyczne drzwiczki otworzyły się z głuchymtrzaskiem. W powietrzu rozlał się gorący zapachspalonej sierści. Założyłem skafander.Odblokowałem drzwi boksu. Doszedłem do szalupy.
* * *
- Nie zostawisz puszystego? – Zamruczałasennie.
- Oczywiście, że nie –odparłem.
Obudził mnie chłód. Wstałemi popatrzyłem na śpiąca Glaylę, otworzyłemsejf z lekarstwami, wyjąłem watę i eter. Namoczyłemwatę i położyłem obok jej nozdrzy. Ona głośnoodetchnęła, i przestraszyłem się, że sięobudzi. Ale nie obudziła się. Wstrzyknąłem środeknasenny. Jej oddech stał się niemal niezauważalny.Założyłem skafander. Podszedłem do autoklawu,otworzyłem drzwiczki i ostrożnie włożyłemGlaylę do środka. Zamknąłem drzwiczki i ręczniezamknąłem hermetyczne zatrzaski. Następnie objąłemautoklaw rękami i napiąłem się, czując jakwibrują mięśnie skafandra. W końcu opory drgnęłyi wysunęły się z podłogi, rozcinającplastik. Wyłamałem je, chwyciłem ciężkicylinder pod pachę, otworzyłem drzwiczki boksu i poszedłemdo szalupy. Musiał wytrzymać. Zdążę w ciągudwóch minut. Glayla się nie udusi.
Październik – grudzień2001