Miłość Johnny’ego Kima

– Opowiem wam o wielkiej miłości!– zahuczał pod sklepieniem głos pana Broukly. –Naszym Johnny’m kierowała miłość, ogromnamiłość do muzyki! Przypomnijmy, że Johnny urodziłsię i dorastał w biednej rodzinie, i od dzieciństwauwielbiał clipy! Widzieliście jego pokój? Dosłowniewytapetowany plakatami gwiazd estrady! Już w college’uwszystkie pieniądze, jakie udawało mu się zarobić,Johnny wydawał na karty muzyczne! Wymieniał albumy zprzyjaciółmi z dzielnicy, po prostu żył muzyką!Marzył o tym, żeby zebrać kolekcję całejmuzyki Ziemi – ale skąd prosty chłopak miałwziąć na to pieniądze?

Pan Broukly zrobił teatralną przerwę,zakasłał i nalał sobie wody. Z nadziejąpopatrzyłem na jego przygarbioną postać w staromodnejmarynarce, na grubą, starczą szyją z purpurowymizmarszczkami…

– Ale nie! – Pan Brouklyodchrząknął i odstawił szklankę. –Nasz Johnny nie jest taki! Nie napadł na bank! Nie sprzedawałnarkotyków na ulicy! Dlaczego? Ponieważ nie jestprzestępcą! Wykorzystując swoje umiejętnościelektryka Johnny buduje w garażu niezwykłe urządzenie,które pozwoli mu nagrywać ulubione utwory do użytkuwłasnego!

– Sprzęt kopiujący i skaner dozdejmowania państwowej ochrony z kart Johnny kupił uelektronika Scotty’ego Willsona, równieżoskarżonego o piractwo muzyczne – rzekł oskarżycielmonotonnym głosem.

– Proszę nie przerywać obrońcy!– obraził się pan Broukly. – Wysoki sądzie!To prawda, Johnny nie jest aniołem! To prawda, że gromadząckolekcję zajął się nielegalnym kopiowaniem;czasem przygotowywał karty dla przyjaciół –jako prezenty, w celach wymiany… Ale któż z nas,wysoki sądzie, oparłby się pokusie dzielenia sięradością z bliskimi? Czyż to nie sam Pan Bógkazał nam się dzielić? Czy powinniśmy takokrutnie karać człowieka za jego hojność?Przecież mój klient przyznał się do winy iwyraził skruchę! Czy nie został wystarczającoukarany konfiskatą drogocennej aparatury i całej fonoteki,która była mu droższa niż życie? Dajmy mujeszcze jedną szansę rozpoczęcia nowego życia!Boże, chroń Stany Zjednoczone Ziemi!

Pan Broukly zastygł ze wzniesionąręką, zapadła cisza. Po sali krążyładuża jesienna mucha.

– Pozwolę sobie przypomnieć,wysoki sądzie, że w garażu oskarżonego znalezionoponad osiemdziesiąt tysięcy wyprodukowanych nielegalniekart muzycznych – rzekł obojętnie prokurator. –W ciągu dwóch lat swojej działalności JohnnyKim sprzedał paserom ponad dwieście tysięcy kart,zarabiając na tym sto tysięcy znaków kredytowych.

– No, nie wiem… – mruknąłurażony pan Broukly.

Zrozumiałem, że to koniec. Wiem, żeto naiwne, ale aż do tej chwili miałem nadzieję, żemi się upiecze. Słabo pamiętam, co było dalej,tylko ostatnia mowa sędziego wbiła mi się w głowęjak gwóźdź:

– Sąd uznaje oskarżonegoJohnny’ego Kima winnym nielegalnego wyprodukowania irozpowszechnienia produkcji autorskiej i skazuje go na siedemmiesięcy pozbawienia wolności wewnętrznej…

* * *

Tej nocy śniła mi się StatuaWolności. Stała na piaszczystym brzegu, płomieńdrżał na jej wzniesionej pochodni, oświetlającfale morza. Statua była żywa, widziałem jej gładkąróżową skórę. Miała na sobieobcisły podkoszulek. Nie patrzyła na mnie, lecz gdzieśdaleko w morze i tańczyła, a raczej leciutko kołysałabiodrami, uginając to jedno to drugie kolano – jakzmęczona dziewczyna na zabawie. W górze krzyczałymewy. Krzyczały tak smętnie i przenikliwie, że w końcuzrozumiałem – to dzwoni telefon i obudziłem się.

Okazało się, że to wcale nietelefon, tylko dzwonek do drzwi. Przeklinając pod nosem,zawinąłem się kołdrę i poczłapałemdo przedpokoju. Na progu stał Greeg ze zgrzewką piwa.

– Chyba cię nie obudziłem? –spytał ostrożnie.

– A jak myślisz?

– No przecież nie wiem, jak to ztobą teraz jest… – Greeg zająknąłsię. – Myślałem, że nie możesz spać…Denerwowałem się… telefon wyłączony…no i tego, postanowiłem przyjechać. Przecież niemożesz być teraz sam?

– Wszystko w porzo – powiedziałem.– Telefon wyłączyłem w sądzie, potemzapomniałem włączyć. No właź, co stoiszna progu. Zaraz się ubiorę…

Gdy ubierałem się i myłem zęby,Greeg grzebał w mojej lodówce i robił jajecznicę.Nie miałem apetytu. Upiłem łyk piwa i w zadumiegrzebałem widelcem w talerzu.

– Chcesz o tym opowiedzieć? –spytał Greeg.

– A co, dręczy cię ciekawość?– uśmiechnąłem się. – Co ciękonkretnie interesuje?

– Siedziałem na sali, gdy ogłosili,że siedem miesięcy. Potem cię wyprowadzili…

– Pamiętasz, co dostali inni?

– Dicka wypuścili. Wykręciłsię, że niby był kurierem i w ogóle niewiedział, co jest w paczkach.

– Chwała Bogu! Jeszcze mu tylkowyroku brakowało przy żonie i dziecku…

– Dzięki, że mnie nie wydałeś– bąknął Greeg.

– Też byłeś kurierem, nie?Wyluzuj. Powiedz lepiej, jak tam wujaszek Willson?

– Dwa i pół roku…

– Dwa i pół?! –zawołałem wstrząśnięty. – A to dranie!Dzwoniłeś do niego?

– Co ty się martwisz o Willsona? Tojego drugi wyrok za nielegalną elektronikę, a mówią,że drugi przechodzi się łatwiej. Powiedz lepiej, co ztobą robili?

– Rozczaruję cię – nicciekawego. Zaprowadzili do piwnicy, do laboratorium sądowego.Dali do podpisania jakieś papiery, nie pamiętam dokładnie.Zmierzyli mi ciśnienie, wstrzyknęli pod łopatkęjakieś świństwo, posadzili na fotelu, przypięli,nałożyli na głowę elektrody… Czoło ipodbródek umieścili w specjalnej ramie, żebym niekręcił głową. Przed fotelem był ekran, a nanim oczywiście Statua Wolności. Co było dalej, niepamiętam – wyłączyłem się.

– A potem?

Wbiłem widelec w stygnącą brejęi westchnąłem.

– To wszystko. Odpięli od fotela iwysłali do domu. Proponowali podwiezienie samochodem policyjnym,ale odmówiłem – po cholerę? Wróciłemmetrem, doszedłem do domu i walnąłem się spać.

– No i jak… wrażenia?

– A co, nie wiesz jak to jest?Zapomniałeś jak w szkole Catty od ciebie odeszła? Jaksiedzieliśmy, tak samo jak teraz, w kuchni, a ty płakałeś,mówiąc, że żyć bez niej nie możesz, iże więcej już nigdy i nikt…

– Zaraz tam płakałem! Jużnie miałbym co robić, tylko płakać przez tędziwkę! – zawołał urażony Greeg. – Ikiedy to było!

– Nieważne kiedy, ważne jak. Todokładnie tak samo, tylko jeszcze bardziej. I do StatuiWolności. I nie przejdzie, dopóki nie zdejmą posiedmiu miesiącach. Sam byłem ciekaw, jak im się touda? Żebym ja i Statua?… Ale udało się.

– Ale chyba lepiej niż siedziećw pudle, jak przed reformą? – powiedział Greeg zpełnymi ustami.

– Czy ja wiem… –zastanowiłem się. – Nie wiadomo, co gorsze. Niby żyjęsobie jak chcę i gdzie chcę… Ale z drugiej strony –na cholerę mi to wszystko?

– Ciężko?

– Bardzo… – westchnąłem.

– Trzymaj się – powiedziałGreeg.

– Trzymam.

– Ciekawe, a gdybyś był gejem?…

– Faktycznie… – napiłemsię piwa. – Pewnie dlatego wypełniałem tamtąankietę! Gdybym był dziewczyną albo gejem pewniewmówiliby by we mnie miłość do posąguGagarina…

– A nie mogłeś ich zmylići powiedzieć, że jesteś gejem? Może by im niezadziałało?

– A gdyby zadziałało?

Zamilkliśmy.

– Masz, zjedz moją, ja i tak nie mamochoty – podsunąłem Greegowi swój talerz.

– Mogę zadać nietaktownepytanie? – zapytał Greeg. – Jak sięonanizujesz, to myślisz o niej?

– Powaliło cię? –rozzłościłem się. – Czy ty wiesz, co toznaczy miłość? Pieprzyć mogę kogo chcę,choćby Elkę, nie w tym rzecz! Miłość jestwtedy, gdy żyć bez niej nie możesz! Gdy gotówjesteś zrobić dla niej wszystko! Ciągle o niej myśliszi chcesz przy niej być! Po prostu być!

– Dobra, kumam – powiedziałGreeg – Sorawka. Nie drzyj się.

Znowu zapadła cisza. Greeg dojadłjajecznicę i otworzył nową butelkę piwa.

– Ten adwokat to kompletne dno –powiedział.

– Zgadza się – skinąłemgłową. – A mówili, że dobry. Szkodaforsy.

– I sędziowie dranie – dodałGreeg. – Siedem miesięcy!

– Dranie – skinąłemgłową.

– I jeszcze ta Statua Wolności –mruknął Greeg. – Nie mogli wybrać jakiejśładnej dziewczyny? Dlaczego taką potworę…

Nie dokończył – strzeliłemgo pięścią w podbródek. Greeg spadł zestołka jak worek, butelka wypadła mu z rąk, grzmotnęłao podłogę i rozleciała się na setki zielonychkawałków.

– Coś ty, Johnny, odbiło ci?

– Wynoś się stąd, bydlaku!– wrzasnąłem i poczułem w oczach łzywściekłości. – Jeśli jeszcze raz powiesz oniej coś takiego…

* * *

Obejrzałem wszystkich zebranych –siedzieli w kręgu na wygodnych fotelach. Niektórzy z nichto zupełne oszołomy – same zakazane gęby. Alebyli też normalni ludzie. Szczególnie rozbawił mniepewien grubiutki jegomość, trochę podobny do adwokataBroukly. Kręcił się, sadowiąc się wygodnieji układając na kolanach staromodny notebook, ale nie mógłzgiąć prawej nogi, a oparta o fotel laseczka co chwilaupadała i musiał się po nią schylać. Gdy dopokoju weszła surowa młoda kobieta w białym fartuchu,wszyscy zastygli na chwilę, a potem zawołali chórem:Dzień dobry, Marto!

– Dzień dobry – odpowiedziałaMarta i spojrzała na mnie. – Jest pan nowy?

– Johnny Kim – odparłem. –Dystrybucja produkcji autorskiej. Siedem miesięcy.

– Ciii! – uciszyła mnie Marta– Po co tak? Tutaj nie trzeba podawać nazwisk iparagrafów! Należało wymyślić pseudonim…

– Po co?

– W ramach prawa jednostki do tajemnicy.Johnny… Skoro już się pan zdradził, możemysię tak do pana zwracać? Został pan uczestnikiem grupypomocy psychologicznej…

– Na razie przyszedłem sięzorientować, co to takiego.

– Od jak dawna odbywa pan wyrok?

– Ósmy dzień.

– He, he – uśmiechnąłsię drab o nieprzyjemnym spojrzeniu.

– To pana pierwszy wyrok? Dlaczego nieprzyszedł pan wcześniej na zajęcia? – zdumiałasię Marta. – Dwa razy w tygodniu są absolutniebezpłatne. Dopiero za częstsze spotkania trzeba płacić.

– I co, pomaga?

– Uwaga! – Marta podniosłagłowę i klasnęła w dłonie. – Czy naszezajęcia pomagają?

– Taak… taak… –rozległo się ze wszystkich stron.

– Wobec tego, zaczynajmy. Johnny, możepan na razie nic nie mówić, tylko się przyglądać.Proszę czuć się swobodnie! Jeśli zechce pan cośpowiedzieć – proszę bardzo. A więc, Demonie?

– Jestem – powiedział drab oniemiłym spojrzeniu.

– Wykonał pan zadanie domowe grupy?Proszę przeczytać.

Demon oklapł i rzucił mi spojrzeniespode łba.

– Demonie! – Marta znowu klasnęła.– Proszę nie wstydzić się nowicjusza! Pana iJohnny’ego łączy to samo piękne uczucie doStatui! Śmiało, niechże pan czyta!

– List do Wolności – zadudniłdrab, wstając i rozwijając pomiętą kartkę. –Droga Statuo. Jest mi bez ciebie bardzo źle. Cały czas otobie myślę. Jesteś super. Jest bardzo fajna. Tęsknięza tobą. Źle mi bez ciebie. Kocham cię. Koniec.

– Koniec? – zdumiała sięMarta.

– Koniec. Powiedziałem wszystko, oczym tu jeszcze gadać? – wzruszył ramionami drab iniespodziewanie pociągnął nosem.

– I tak lepiej niż poprzednim razem.Niech pan siada, Demonie. Ktoś jeszcze napisał? –Marta popatrzyła na grupę.

– Ja! – Grubasek wstał i odrazu usiadł z powrotem, żeby otworzyć notebook. –Napisałem nowy rozdział powieści!

– Zaczyyyyna się… –westchnął ktoś.

– Panie Folsten, czy ten rozdziałjest długi? – spytała Marta. – Możezostawi mi pan do przeczytania?

– Noo, jest trochę długi –przyznał grubasek, – ale postaram się szybkoprzeczytać.

Marta podeszła do niego i delikatniezamknęła notebook.

– Panie Folsten, a może opowie gopan swoimi słowami?

– No… – Oczka grubaskazabiegały. – Pisałem o tym, jakim szczęściemjest miłość. Mam wrażenie, że nigdy w życiunie kochałem nikogo tak, jak Wolność!

– A żonę? – prychnąłDemon.

– Czy można je porównywać?– rzekł urażony grubas. – Żonę zawszekochałem i w pewnym sensie nadal ją kocham…

– I nie jest zazdrosna?

– Demonie, zdaje się, że niktpanu nie przerywał! – Klasnęła w dłonieMarta i znowu zwróciła się do grubaska. – Awięc?…

– W zasadzie pisałem o tym, żekażda miłość to wilki skarb, nawet taknieszczęśliwa i beznadziejna jak moja. Jakie to szczęście,zasypiać i budzić się z myślą o ukochanej!Jakie to piękne, mieć świadomość, żeona jest na Ziemi, że stoi z pochodnią! I nawet, jeślinie jestem godzien jej miłości, mogę jej ofiarowaćswoją! Dziękuję za to szczęście, za tęniesłychaną, namiętną miłość wmoim podeszłym wieku…

– Wspaniale! – powiedziałaMarta. – Czy wszyscy słyszeli? Oklaski dla pana Folstenaza tę piękne, mądre słowa! Panie Foslten, czy toznaczy, że nie będzie pan już wyskakiwał z okna?

– Ja… – Folsten obejrzałsię zaszczuty. – Postaram się…

– Doskonale! – powiedziałaMarta. – A teraz chcielibyśmy usłyszeć MagicLovera!

Wszyscy ożywili się wyraźnie ipopatrzyli na niezgrabnego chłopaka z roztrzepanymi włosamii blednącym siniakiem pod okiem. Tłusta skóra najego policzkach, czole i podbródku pokryta byłapryszczami; szalone oczy patrzyły ponuro.

– Co uslyseć? – zapytałMagic Lover.

Spojrzałem na niego zaskoczony, alepozostali chyba przywykli do jego dykcji.

– Na przykład o twojej zazdrości.Czy nadal jesteś zazdrosny o Wolność?

– Cemu mam być zazdrosny? I tak niktnie kocha jej tak jak ja! – powiedział twardo Lover.

– Ty uważaj, co gadasz! –warknął Demon.

– Ten goryl moze mnie nawet zabić,ale ja i tak kocham Wolność bardziej! Bardziej! Bardziej!

– Pogadamy na zewnątrz –rzucił sucho Demon. – Oberwiesz jak nic.

– Proszę się nie kłócić– Marta zaklaskała w dłonie. – Magic Lover,opowiedz nam, jak kochasz Wolność?

– Najpierw językiem – odparłMagic Lover. – Potem z psodu, potem jej wsadzam do ust, a potemod tyłu.

Spiąłem się, inni teżzamarli.

– Już po tobie – powiedziałprzez zęby Demon.

– Jesce zobacymy – odciąłsię Magic Lover.

– Spokój! – Marta znówzaklaskała w dłonie. – Magic Lover, ale przecieżjuż zdecydowaliśmy, że używanie nadmuchiwanejWolności z sex-shopu dla skazanych jest niemoralne i nieprzynosi ulgi.

– Psynosi cy nie psynosi, a wsyscy i takuzywają – odciął się Lover.

– Nie wszyscy! – zaszumiałagrupa.

– Proszę podnieść rękę,kto korzysta z nadmuchiwanej Wolności? – klasnęław dłonie Marta.

Zapadła cisza. Rękę podniósłtylko Magic Lover, za to wiele osób spuściło oczy.

– Demon, podnoś łapę –zawołał Lover. – Gorylu jeden!

– Bóg widzi, że tego niechciałem! – warknął Demon i zerwał sięz fotela.

– Nie! – zawołała Marta.

Ale drab już zawisł nad fotelem MagicLovera, wznosząc do ciosu kościstą rękę. Iwtedy między nimi pojawił się rozbłysk, rozległochlaśnięcie i w powietrzu zapachniało ozonem. Demonupadł na dywan, a po jego metalowym suwaku przebiegłyniebieskie iskry. Marta zaczęła piszczećprzestraszona.

– Ma razriadnik! – zawołałFolsten i wstał, zasłaniając się notebookiem jaktarczą. – Za Wolność!

– Za Wolność! – ryknęłagrupa i skoczyła na Lovera.

Stłumiłem w sobie pragnieniedołączenia się i wymknąłem się chyłkiem– siedziałem najbliżej drzwi. Więcej rozbłyskównie było, pewnie Loverowi zabrali sprzęt…

* * *

– Johnny! – Do drzwi łazienkizastukała Ella. – Dzwoni Greeg, co mu powiedzieć? Żesiedzisz w łazience?

– Poślij go do diabła! –krzyknąłem, odkładając brzytwę i zakręcającwodę. – Czego chce?

– Ma dziś urodziny, zaprasza nas naimprezę.

– O, cholera, zapomniałem! Złóżmu życzenia!

– Odłożył słuchawkę.Co mu kupimy na prezent?

 

Chodziliśmy z Elką po markecie,trzymając się za ręce, dopóki nie weszliśmyna piętro z konfekcją. Elka od razu zawiesiła sięw dziale z bielizną, a ja, krążąc bez celu,wszedłem do działu z kapeluszami. Jak zwykle myślałemo Wolności. Wyobraziłem sobie jej postać, jej władczątwarz i długie nogi z okrągłymi kolanami. W głowiewirowały mi sceny i dialogi. Na przykład, przychodzę znią na urodziny Greega, jubilat otwiera drzwi i widzi mnie, aobok Wolność.

– Poznajcie się, to Wolność– mówię zwykłym tonem.

– Jak ci się to udało? –dziwi się Greeg.

– Po prostu go kocham – uśmiechasię Wolność i kładzie mi rękę naramieniu.

Albo nie! Całuje mnie prosto w usta! Greegkamienieje z zazdrości, a ja obejmuję ją w półi Wolność odchyla się na mojej ręce…

Wziąłem z półki czarnykapelusz z szerokim rondem. Tak bardzo chciałbym podarowaćjej ten kapelusz! Byłoby jej w nim tak ładnie! Te kłującepromienie w ogóle do niej nie pasują, to dlatego jejtwarz wydaje się taka surowa!

– Witaj, słonko! – mówię,wchodząc do pokoju, gdzie ona leży na łóżkuw samym szlafroczku i czyta książkę, kiwajączgrabną nóżką. – Zgadnij, jaki prezent ciprzyniosłem?

– Nie mam pojęcia – uśmiechasię swoim niepowtarzalnym uśmiechem. – Możezapalniczkę?

– Kapelusz! Piękny czarny kapelusz!Proszę cię, przymierz!

Bierze kapelusz z moich rąk i podchodzi dolustra; szlafroczek rozchyla się kusząco. Zakładakapelusz i kokieteryjnie przechyla głowę. Kapeluszcałkowicie zasłania promienie.

– Boże! – szepcze tak, żeciarki chodzą mi po kręgosłupie. – Tylko tymogłeś zdać mi taki prezent! Jaki piękny!Powiedz, do twarzy mi? Przynieś moją pochodnię itabliczkę!

– Boże! Po co Greegowi ten chasydzkikapelusz? – Słyszę nad swoim uchem ostry głosElki.

– Elka, jak ty jesteś czasemokropna! – wyrwało mi się z głębi serca.

 

– Smutno ci, Johnny? – spytałaSusan, siadając obok mnie i obciągając miniówkę.

– Po prostu myślę o swoichsprawach – odparłem, obracając w ręku kieliszek.

– To nie myśl! Zabaw się!Zatańczymy? – potrząsnęła jasnymi loczkami.

– Nie mam ochoty…

Susan pokręciła się na kanapie,wysunęła smukłą zgrabną nogę ipopatrzyła na nią uważnie.

– Greeg wymazał wasz kapelusztortem.

– Uhm.

– Elka poszła z Maksem po papierosy.Nie ma ich drugą godzinę.

– Uhm.

– Zupełnie nie jesteś o niązazdrosny?

– Dlaczego miałbym być?

Susan wyciągnęła drugąnogę.

– Patrz, jaki zrobiłam pedicure.Podoba ci się?

– Podoba.

– Specjalnie włożyłamodkryte pantofle.

– Specjalnie dla mnie?

– Specjalnie dla wszystkich. Dasz sięnapić? – pochyliła się i przywarła ustamido mojego kieliszka.

– Dla wszystkich, ale nie dla mnie. Jajestem skazańcem.

– Głuptasie… Naprawdęzupełnie mnie nie chcesz? – Susan położyładłoń na mojej piersi i zajrzała mi w oczy.

– Chcę – wzruszyłemramionami. – Ale kocham Wolność. Myślę oniej całymi dniami. Mdli mnie. Nic mi się nie chce. Niemogę pracować. Nie mogę oddychać. Nie mogęspać i jeść. Schudłem dziesięć kilo.Trzęsą mi się ręce. Wzdrygam się na dźwięktelefonu, chociaż wiem, że ona nie może do mniezadzwonić. Nie wyobrażasz sobie, co to takiego. Nie chce misię żyć. Jest mi bez niej bardzo, bardzo, bardzo…

– A Elka?

– Co Elka? Elka jest głupia.

– Fakt, mądrością niegrzeszy – przyznała Susan niespodziewanie trzeźwymgłosem i szepnęła. – Pojedziemy do mnie?

– Teraz? – spytałem stropiony.– Ale, Susan…

– Nie jestem Susan! Mów do mnieWolność! Jestem podobna! – uniosła rękęi niespodziewanie pstryknęła zapalniczką.

– Jedziemy!

– Jestem Wolnością –szeptała mi do ucha. – Pragnę cię! Kocham cię,mój jedyny!

– Jesteś cudowna – mówię,czując jak po moim kręgosłupie biegają mrówki.– Dziękuję ci, Susan!

* * *

Belka pod sufitem garażu wyglądałana solidną, więc przywiązałem do niej kabel.Zgiąłem go w rękach, wydawał się dośćgiętki, ale na wszelki wypadek nasmarowałem go olejemmaszynowym. Śmierdziało, ale przecież nie będędługo tego wąchał… Zrobienie porządnejpętli zajęło mi dłuższą chwilę –sznur ślizgał się w rękach i nie chciałzwinąć. W końcu udało mi się, wytarłemtłuste ręce o spodnie i wszedłem na stołek.

– Fiu! – rozległo się zamoimi plecami. Przestraszony odwróciłem się na tyle,na ile pozwalała pętla.

Drzwi garażu były otwarte, niezamknąłem ich. A może zamknąłem? Teraz wtych drzwiach, na tle jesiennej nocy ujrzałem znajomąpostać – długi płaszcz i nieporządnekosmyki włosów wokół łysej głowy.

– Scotty Willson? – wytrzeszczyłemoczy.

– Cześć, mały Johnny –powiedział Willson. – Przyjechałem cięodwiedzić, a w domu nikogo nie zastałem. Znalazłemtylko twój list. Piękne słowa! Szkoda, że onaich nie przeczyta.

– Czego chcesz? – spytałemostro czując, że się czerwienię.

– Jest mi bardzo, bardzo źle –powiedział Willson. – Potrzebuję człowieka,który ze mną pogada. Znam w pobliżu sympatycznąknajpkę…

– Jest ci źle? – spytałemnieufnie, schodząc ze stołka.

– Strasznie – rzekł Willson. –Zmień spodnie, są całe w tłuszczu. Kto wiesza sięw białych spodniach? Będzie na nich widać mocz…

– Dlaczego ci źle, wujku Willsonie?To przecież twój drugi wyrok. Tak bardzo cierpisz zmiłości?

– Cierpię… cierpię, gdywidzę takich głupków jak ty! Johnny, czy ty jesteśfacetem czy nie? Nie wstyd ci? Żeby tak się rozklejaćz powodu baby?!

– Słucham? – stropiłemsię.

– Płakać w powodu baby?Skamleć? Skarżyć się, wieszać? Popatrz nasiebie! Szmata, a nie facet! Weź się w garść,wytrzyj nos! Lej to!

– Dobrze ci mówić, wujkuWillsonie – wyjąłem chusteczkę i wysmarkałemsię. – Przy drugim wyroku…

– Nie drugim, tylko czwartym, skoro jużo tym mowa. Powiedz mi lepiej coś innego. Za kim ty tęsknisz,głupku? Za żelastwem z pochodnią? Kwadratowa morda!Puste oczy! Ani cycków ani piczki!

– Jak to… – wyjąkałemoszołomiony. – Jak możesz tak mówić oswojej miłości?!

– Kto ci powiedział, że jąkocham?

– Poczekaj – chyba zaczynałemrozumieć. – Więc ty… kochasz Gagarina?

– Kocham pieniądze – odparłkrótko.

– Co to znaczy? – stropiłemsię.

I wtedy naprawdę zrozumiałem.

– Willson… ty… pomożeszmi?

– To będzie kosztować –rzekł Willson.

– Jestem gotów!

– Może boleć…

– Nic mnie już bardziej nie zaboli!

– Być może nic z tego niewyjść…

– Jestem pewien, że wyjdzie!

– Ktoś może się o tymdowiedzieć…

– Nikt się nie dowie!

– Zmień spodnie, poczekam na ciebiew samochodzie – cmoknął Willson i wyszedł zgarażu.

* * *

– Opowiem wam historię pewnegosamobójstwa! – huczał pod sklepieniem głospana Broukly. – Wiemy, że wielu skazanych się na todecyduje. Wielu umiera, niektórzy zostają kalekami naresztę życia. Ale nikt ich za to nie sądzi! Ale naszJohnny jest inny. Owszem, próbował się zabić –w niesłychany, unikalny sposób! Ale zabił jedynieswoją miłość do Wolności! Czy możemywinić Johnny’ego za to, że chciał umrzeć inie umarł? Że chciał żyć i przeżył?

– Odblokował wyrok przy pomocyprzyrządu autorstwa Scotty’ego Willsona. Willson równieżjest oskarżony w sprawie przedterminowo uwolnionych przestępców– oznajmił prokurator obojętnie.

– Proszę nie przerywać –obraził się pan Broukly. – Wysoki sądzie!Przyznaję, Johnny nie jest aniołem! Przyznaję, żezbłądził i w porywie rozpaczy zdecydował sięna środki ostateczne! Ale czy możemy go za to osądzać?Nie! Dajmy mu szansę ponownego odbycia poprzedniego wyroku!Niech Bóg chroni Stany Zjednoczone Ziemi!

Pan Broukly zamarł z wyciągniętądłonią. Brakowało mu tylko pochodni… Zapadłacisza. Wokół jego dłoni krążyły młodewiosenne muszki…

A potem był stuk młotka.

– Sąd uznaje Johnny’ego Kimawinnym w sprawie nielegalnego odzyskania wolności wewnętrzneji skazuje go na dodatkowe trzy lata pozbawienia tejże wolności…

5 październik 2002 r.